środa, 15 kwietnia 2015

Marcin Brzostowski - nowe mini-powieści

Nie wiem czy znacie to uczucie, kiedy bardzo chcecie coś zrobić a nie możecie, z najróżniejszych powodów? Mnie zdarzyło się to niedawno, kiedy zachorowałem i to tym obrzydliwym sposobem, kiedy człowiek nie może nawet utrzymać książki w rękach, co dla mnie okazało się prawdziwą katastrofą a do tego oczy potwornie mnie bolały, więc nie było mowy o czytaniu. A dokładnie przed chorobą Marcin Brzostowski postanowił sobie wyrzucić na świat swoje dwie nowe mini-powieści. Człowiekowi ręce opadają. Nie że Marcin wydał, ale że akurat w tym nieodpowiednim dla mnie czasie. Czemu? Bo aż paliłem się do przeczytania. Na szczęście jakoś nie umarłem, więc nie pozostawało mi nic innego jak rzucić się na nowe książki, które zakupiłem w rewelacyjnej cenie.
„Mroczna tajemnica sgt. Adeli White” oraz „Wirujący sztylet hiszpańskiej kusicielki” to świetne opowieści traktujące o znanych nam już z wcześniejszych publikacji autora bohaterach, których bardzo polubiłem. W obu przypadkach rozwiązujemy zagadki kradzionego pierścionka oraz śmierci przedsiębiorcy budowlanego. Jak się to potoczy i o co tam chodzi, jak zwykle nie napiszę, czytelnik powinien mieć szansę dowiedzieć się tego sam.
Już od samego początku robi się ”miło” ponieważ ponownie możemy obcować z Franco Fogiem. Tymczasem jak tylko powieści zaczynają się rozkręcać, zastanawiamy się, co dokładnie zdarzy się na końcu bo książki są tak krótkie, że potrzeba tutaj specjalnego warsztatu literackiego w postaci umiejętności Brzostowskiego, aby się udało wciągnąć czytelnika. Tylko on potrafi pisać takie historyjki, więc koniec jest nie tylko śmieszny, ale również śmieszniejszy niż nam się może wydawać. Kiedy tajemnice wychodzą na jaw, czytelnik musi się roześmiać, tak po prostu.
         Dopisać mogę jeszcze tylko to, że powieśći doskonale dopełniają poprzednie książki pisarza i jego stałych czytelników na pewno ucieszą.
Książki polecam oczywiście jak najbardziej. Nie zabierają wiele czasu na czytanie, nie męczą, mają świetne okładki więc pasują do ostatnich wydań tego autora, cena jest jak wiadomo bombowa, więc to nawet żaden wydatek i można się pośmiać, czyli książki mogą być również brane jako lekartwo na chorobę. Mnie się podobało.
Chyba jedynym minusem jest to, że powieści są krótkie, ale z drugiej strony nawet to dla niektórych czytelników może być plusem, nie wszyscy przecież rzucają się na ksiażki, które potem czytają tygodniami, zapominając co było na początku. Tutaj nie zapomnimy.

poniedziałek, 2 marca 2015

Wichrowe wzgórza - potęga nieskończona.



Wichorwe wzgórza czytałem po raz pierwszy jakieś dwadzieścia lat temu. Zafascynowany książką „Jane Eyre”, sięgnąłem po kolejną pozycję, aczkolwiek napisaną (może) przez drugą siostrę, Emily. Sława „Wichrowych wzgórz” jest tak wielka i niesie się po świecie od tak dawna, że ja, będąc dzieckiem i słysząc tylko nazwę samej książki, poczułem jak w mojej duszy rozpala się żar pragnienia i chęć jej nie tylko przeczytania ale również posiadania. Nie wiedziałem wtedy czym są „Wichrowe wzgórza”, ale czułem, że muszę je mieć!

Jak tylko zacząłem czytać (po 20 latach), stało się nieuniknione: zarysy realnego świata natychmiast zaczęły blednąć  a ja jako jedyna z niewidzialnych osób rozgrywającego się tejemniczego i niezrozumiałego dramatu w Wutering highes, wtopiłem się w nowe tło, próbując szerokimi oczami wyobraźni zobaczyć jak najwięcej i wchłonąć w siebie atmosferę niezwykłego miejsca. Czytając widzę pana Lockwooda, opisującego swoje pierwsze spotkanie z Wuthering highes, widzę Heatclifa i naprawdę czuję jak wieje ten nieustający wiatr.
O czym opowiada książka? Historię chyba wszyscy znają, jeżeli nie ze szkoły, to na pewno z filmów, których było już nakręconych naprawdę sporo. Wydaje mi się, że nie może być na świecie osoby, która nie wiedziałaby że książka opwiada o niezwykle silnej miłości dwóch różnych od siebie ludzi, kótrych miłość była tak wielka, że nie potrafiła ich rozdzielić nawet śmierć.

Miłość bohaterów ma w sobie swego rodzaju czar, bo przecież każdy chciałby kiedyś tak szatańsko kochać, albo przynajmniej na chwilę być tak kochanym. Aczkolwiek miłość ta była tak silna, że okazała się brutalna i ciemna, to jednak nie mogłaby być inna i bardziej piękniejsza. Bo tutaj granica między dobrem a złem zaciera się, tak samo jak między żywymi i umarłymi.

Czytając książkę po raz pierwszy... no cóż, aczkolwiek zafascynowała mnie, nie byłem w stanie docenić jej wielkości i wyjątkowości. Musiały minąć lata. Dopiero teraz wiem co to naprawdę znaczy i nie ma się czemu dziwić, przecież zdążyłem dorosnąć, poznałem smak miłości, zdrady i tego wszystkiego co zmusza ludzi do zachowań o których nawet nigdy nie śnili. Niestety do wszystkiego się dorasta, co oczywiście jest zupełnie normalne, tak samo jak normalnym może być to, że jedna osoba nie może żyć bez drugiej.

Często nie mogłem powstrzymać się by powieści tej nie przyrównywać do „Damy kameliowej”, która jest równie niezwykła, jak ta. I tam przecież miłość przerasta wszystko, nawet racjonalne myślenie i nakazuje opuszczonemu kochankowi zrobić rzeczy, których normalny śmiertelnik nie byłby w stanie uczynić. 

Oczywiście tamta ksiażka jest zupełnie inna, ale równie fascynująca i ponadczasowa.

Przez dwadzieścia lat zastanawiam się kim była osoba która napisała coś takiego? Szukam różnych odpowiedzi, czytam wszystkie biografie i moja głowa nie jest w stanie znaleźć bardziej odpowiadającego słowa: Geniusz. Jeżeli prawdą mogłoby się okazać, że książkę napisała sama Charlotta, może nawet we współpracy ze swoim bratem Branwellem, nie byłbym zdziwiony, ponieważ znam jej talent pisarski i wiem, że gdyby ktoś miał napisać arcydzieło litaratury światowej, to tylko ona. Geniusz i nie-człowiek w ludzkiej, niepozornej skórze.

„Wichorwe wzgórza” są ponadczasowe i takie już zostaną. Jestem wdzięczny za życie, które umożliwiło mi poznanie talentu Bronte i wyobrażam sobie jak niepełne musiało być życie ludzi, którzy nie zetknęli się z tą doskonałą literaturą. Żal mi ich.

Żałuję też, że w dzisiejszych czasach nie pisze się już takich książek, ponieważ właśnie te powieści pozostają w nas na zawsze i wypalają w naszych sercach znamiona, których nie da się wyleczyć inaczej niż czytaniem raz za razem tej samej historii, gdzie ciągle i na nowo, jak dziecko będziemy się mogli zachwycać czymś nowym i nieodkrytym.

Dziękuję też sam od siebie Wydawnictwu MG, (które miesiącami atakowałem pytaniami o wydanie w twardej oprawie), że wydali tę książkę w tak wspaniałym przekładzie pana Piotra Grzesika. Właśnie to tłumaczenie rozciągnęło nad książką ten właściwy i jedyny w swoim rodzaju czar.

Jak dla mnie, kto nie czytał „Wichrowych wzgórz”, ten po prostu jeszcze nie żył...

PS. Będąc jakiś czas temu w miejscu zwanym Divoka sarka, w Czechach, niedaleko samego centrum, sam znalazłem kawałek takich wichorwych wzgórz. Jest to przepiękne miejsce, gdzie również można znaleźć wrzosy i siedząc tam, starając się ukryć przed wiatrem, rozglądam się wokół czy gdzieś nie zobaczę Heatclifa i Katy. Nie ma ich, ale w mojej głowie słyszę ich śmiech...