Dzisiejszego ranka, jak to mam już w zwyczaju, udałem się ze swoim kolegą Jacquesem na basen. Przeszedłem pieszo minutę drogi (mieszkamy obok siebie) i czekając aż wyjdzie z kamienicy, przypadkiem spojrzałem na domofon. W oczy rzuciły mi się dwa nazwiska. Otóż mieszka tam Einstein i pani Fiutowska. Einsteina jeszcze jakoś przetrawiłem, ale Fiutowska przyprawiła mnie o wybuch śmiechu. Jeżeli brać pod uwagę to, że nazwisko dziedziczy się po ojcu, czy też mężu, a ojciec ten bądź mąż po swoim ojcu, a ich ojciec po, wiadomo jak to biega, to czym właściwie, pierwszy pan Fiutowski oczywiście, zajmował się w czasach powstawania nazwiska? Odpowiedź jakoś sama się narzuca... ale może to tylko moje skojarzenie.
Przywitaliśmy się. Wsiedliśmy do auta. Jacques zmęczony. Ja też. On poszedł spać przed 23, ja o 2 nad ranem...
Jedziemy. Praga piękna. Słońce świeci mocno. Wszędzie budzi się życie a budzi się już od wcześniejszych godzin, z tym że jeszcze w momencie kiedy jedziemy my, nie jest tak do końca obudzona... Czasami ludzie pytają mnie, dlaczego Praga? Czemu właśnie tu mieszkam? Odpowiedź jest tylko jedna: przyjedź sam, wstań rano i przejdź się po mieście. Albo też naprawdę późnym wieczorem. To miasto jest magiczne i nie może być inaczej. Więc jak tu nie mieszkać?
Tymczasem dojeżdżamy przed basen Podolí. Trzeba będzie zaparkować. Jacques zapomina skręcić w odpowiednią uliczkę, więc teraz należy trochę się pokręcić inną drogą. Zbliżamy się do parkingu ale od strony zakazu wjazdu. Nie da się wjechać, objeżdżać za długo by było. Manewruje autem, ustawia go tyłem i cofa w stronę zakazu. Na parkingu jakoś dużo dziś samochodów, żeby zaparkować trzeba cofać dalej. Nagle przed nami pojawia się śmieciarka. Oni nie mogą jechać do przodu, my chcemy jechać do tyłu. Więc nikt nie może. Kolejne manewrowanie autem, kręcenie, wpychanie na siłę pojazdu w szczelinę, gdzie nawet ja bym się nie zmieścił. Auto cudowanie się wpycha. Pan od śmieci wygraża, pluje się, krzyczy i kręci głową. Kretyn, kretyn, słuchać. Komiczna sytuacja. Co mi pozostaje, śmieję się a tuż obok mnie kolega wykrzykuje słowa pod adresem Śmieciarza Nie umiem francuskiego ale słowo Merde!, doskonale jest mi znane. Śmieję się jeszcze bardziej. Lubię takie sytuacje, co mam na to poradzić. Śmieciarka odjeżdża, my wyjeżdżamy, cofamy i wreszcie parkujemy.
Poprzednim razem Jacques zapomniał na basenie ręcznika, potem czapki, kluczy... czego dziś zapomni? Tylko żelu pod prysznic, jak się okazuje. Nie szkodzi, pożyczam mu bez problemu. Pod prysznicem kolejna komiczna sytuacja, ponieważ nagi kolega sięga po kąpielówki i oczywiście już je chce ubierać, kiedy facet obok niego wykrzykuje, że to jego majty. Krzyczy przy tym tak głośno, że wszyscy patrzą. To się nie można pomylić? I tak po ranu? Bez uśmiechu? Bez humoru? No to przynajmniej ja się zaśmieję.
„Czesi są jacyś nieprzyjemni, nie?” pyta mnie Jacques.
Śmieję się. „No są” odpowiadam, bo co tu więcej dodawać. Co poradzić?
Wychodzimy na zewnątrz, całkiem ciepło, ale woda tak jakby zimna za bardzo, 25 stopni. Wskakuję od razu, bo jak nie wskoczę, to będę tam stał i dziesięć minut będę najpierw zapoznawał z wodą swój palec u nogi, kolejne dziesięć całą stopę, potem odważę się wejść po kolana, następnie do pasa a kiedy już wreszcie wskoczę (nie znoszę wody poniżej stu stopni) to okaże się, że kończy się nam czas i trzeba wychodzić. Pływamy sobie. Ostatnim razem Jacques udawał w wodzie trupa po przepłynięciu dziesięciu basenów, co dziś? Dziś nie udaje. Dziś tylko unosi się przez chwilę na wodzie. Jakaś pani krzyczy do swojej córki, czy ją słyszała, Jacques krzyczy że tak, że on ją przecież słyszy. Śmieję się. Pani nie wie co to uśmiech. Na szczęście wszystko przebiega już w porządku.
W drodze powrotnej postanawiamy znaleźć w centrum (Národní třída) nową piekarnię. Aby tam dojechać wleczemy się autem, ponieważ Praga zaczyna już być zawalona samochodami. W każdym samochodzie jedna elegancko ubrana dupa (żeńska i męska). Maklerzy, dyrektorzy i kto wie co tam za dziwności jeszcze. Muszą jechać autem, nie przeszkadza im że czekają po pół godziny na każdym świetle, oni przecież metrem i tramwajem nie pojadą. Tak jeżdżą biedni. Każdego kopnąłbym w cztery litery za to, ale cóż świat się nie zmieni i ludzie też nie.
Znajdujemy piekarnię, ale nie znajdujemy parkingu bo wszędzie pełno. Trzeba zakręcić, może z drugiej strony. Ale z drugiej też nie. Tymczasem przed nami auto z panią na górze podlewającą wiszące przy drodze kwiaty. Ona podlewa. My czekamy. Ale fajna praca, myślę sobie, też bym mógł to robić. Podlewać kwiatki. Auto odjeżdża parę metrów i się zatrzymuje, my to samo. A pani sobie podlewa. Ktoś trąbi za nami, trzeba gdzieś skręcić. Jedyna możliwość obok lejącej pani wodę z beczki. Podjeżdżamy. Woda jak nie chluśnie nam do środka auta. Wszystko mokre. Pani stoi dwa metry nad nami i z góry wykrzykuje, że debile, że głupi, wariaci, że co za pomysły mamy podjeżdżać tak blisko gdy ona leje... no to odjeżdżamy. Nagle widzimy trochę wolnego miejsca. Już! Stoimy. Wysiadamy. Podchodzi starsza pani, nie wiadomo skąd się pojawiła, jak widmo. „Czy panowie przyjechali na budowę?”. Rozglądamy się, rzeczywiście coś się buduje. Piekarnia przed nami, parę kroków. Mówimy, że nie, my tylko po pieczywo i spadamy. Ale nie możemy tam stać, bo co gdyby jej teraz tam auto na budowę przyjechało? Śmieję się. Pani nieprzyjemna nie wie co to uśmiech. Jacques wykrzykuje swoje „Merde!”. Mówimy że tylko na minutę. Nie ma szans. Tam proszę jechać, dziesięć metrów dalej można się zatrzymać, tu nie. Śmieję się. Jacques przeklina po francusku. Wsiada, trzaska drzwiami, parkuje kawałek dalej. Pani siada uspokojona. My idziemy wreszcie do nowej piekarni. Kupujemy pyszne bułki z żurawiną, croissanty z masłem i z czekoladą. Już z daleka widać, że będą pyszne, ale drogie, więc nie ma się czemu dziwić. Wracamy do auta, ignorując panią. Oczywiście żaden pojazd nie pojawił się w naszym wcześniejszym miejscu zatrzymania. Odjeżdżamy. Tam ktoś trąbi. Na nas? Chyba nie, zresztą wszystko jedno. Na szczęście udaje nam się dojechać do domu. Wjeżdżamy windą na czwarte piętro kamienicy, schodami wchodzimy na piąte. Robi się kawa, świeży sok z pomarańczy z nieświeżej sokowirówki i zanosimy wszystko na ogromy taras, skąd mam Pragę jak na dłoni. Jemy, pijemy, słońce świeci, przed oczami Zamek na Hradczanach i cały Žižkov, gdzie mieszkamy. Żyć nie umierać.
Dzień dobry, Prago. To miasto jest takie piękne, ale ludzie nie potrafią pięknie żyć, niestety. Czy jeden uśmiech naprawdę kosztuje tak wiele? Czy to już nie można chwilę poczekać, przepuścić kogoś, wyjść komuś naprzeciw i po prostu być dla człowieka człowiekiem?
Dlaczego nie możemy dziękować Bogu za to że żyjemy każdego dnia? Że się budzimy i funkcjonujemy? Że mamy ręce? Że mamy oczy i widzimy słońce? Drugiego człowieka? Może fajnie by było czasem uczcić życie i Boga, który przecież jest również w nas, poprzez sympatię dla drugiego człowieka?
To by było na tyle. Zainteresowanych zapraszam na dzisiejszy chat ze mną. Informacje na facebooku.
Gdzie kupić moje książki
▼
piątek, 18 lipca 2014
poniedziałek, 14 lipca 2014
Nowa książka - "Na złość" - Andrzej F. Paczkowski
Witam,
niedawno w sieci pojawiła się moja nowa książka "Na złość"
Jeżeli ktoś będzie zainteresowany jak zakończy się historia kobiety robiącej mężowi na złość, zajmując się kaczkami, zapraszam na stronę: http://www.e-bookowo.pl/proza/na-zlosc.html
Opis książki:
„Na złość“ to historia zwykłej rodziny mieszkającej na jednej z polskich wsi na Śląsku. Matka rodziny jest osobą, wokół której musi kręcić się domowy świat. Komenderuje mężem i aby zrobić mu na złość, zajmuje się... kaczkami, których on nie znosi. Lubi też sięgnąć po kieliszek. Pewnego dnia mąż ma już dosyć bycia poniewieranym.
Całej sytuacji rodzinnej przygląda się główna bohaterka, Wiesia, kryjąca w sobie swoją wielką tajemnicę.
Jej siostra Julka ma dwie lewe ręce i stroni od pracy jak diabeł od święconej wody.
Pewnego dnia ukochany syn matki Adrian, jak dotąd spokojny i bezkonfliktowy, przyprowadza do domu swoją dziewczynę Iwonkę, do której matka od razu zapała odwzajemnioną nienawiścią.
Jak zareaguje matka na wieść o ślubie swojego syna i czy znajdzie język z rodziną Iwonki? Czy ojcu uda się wreszcie postawić na swoim i pójść swoją drogą? Co się stanie kiedy wyjdzie na świat sekret Wiesi? I czy matka wreszcie zrozumie, że jeżeli robi komuś na złość, tak naprawdę najwięcej ucierpi na tym ona sama?
niedawno w sieci pojawiła się moja nowa książka "Na złość"
Jeżeli ktoś będzie zainteresowany jak zakończy się historia kobiety robiącej mężowi na złość, zajmując się kaczkami, zapraszam na stronę: http://www.e-bookowo.pl/proza/na-zlosc.html
Opis książki:
„Na złość“ to historia zwykłej rodziny mieszkającej na jednej z polskich wsi na Śląsku. Matka rodziny jest osobą, wokół której musi kręcić się domowy świat. Komenderuje mężem i aby zrobić mu na złość, zajmuje się... kaczkami, których on nie znosi. Lubi też sięgnąć po kieliszek. Pewnego dnia mąż ma już dosyć bycia poniewieranym.
Całej sytuacji rodzinnej przygląda się główna bohaterka, Wiesia, kryjąca w sobie swoją wielką tajemnicę.
Jej siostra Julka ma dwie lewe ręce i stroni od pracy jak diabeł od święconej wody.
Pewnego dnia ukochany syn matki Adrian, jak dotąd spokojny i bezkonfliktowy, przyprowadza do domu swoją dziewczynę Iwonkę, do której matka od razu zapała odwzajemnioną nienawiścią.
Jak zareaguje matka na wieść o ślubie swojego syna i czy znajdzie język z rodziną Iwonki? Czy ojcu uda się wreszcie postawić na swoim i pójść swoją drogą? Co się stanie kiedy wyjdzie na świat sekret Wiesi? I czy matka wreszcie zrozumie, że jeżeli robi komuś na złość, tak naprawdę najwięcej ucierpi na tym ona sama?
piątek, 23 maja 2014
Pozytywnie nieobliczalni - Marcin Brzostowski
Osoby
które mnie już znają, wiedzą doskonale, że jestem fanem
twórczości Marcina Brzostowskiego,
więc nie powinno być dla nikogo zdziwieniem, że nie zapominam tego
wspomnieć w każdej recenzji jego książki. Kiedy pojawia się coś
nowego, rzucam się na to jak sęp i nie przeszkadza mi nawet
czytanie w komputerze (nadal nie mam czytnika!).
„Pozytywnie
nieobliczalni” – to powieść, której główny bohater, młody
prawnik, zderza się z bezwzględnym światem korporacji i szybko
odkrywa, że w jego życiu wciąż na pierwszym miejscu znajdują się
młodzieńcze ideały. Będzie zmuszony dokonać wyboru pomiędzy
zawodowym prestiżem i pieniędzmi, a wiernością własnym
przekonaniom.
Do
książki podchodziłem z wielką uwagą, chyba największą jak
dotychczas jeżeli chodzi o tego autora, ponieważ książka ta
należy do książek
wyjątkowych: w roku 2002 autor za jej sprawą debiutował.
Zanim
dorwałem się do czytania, skontaktowałem się z Marcinem
Brzostowskim i dowiedziałem się, że będzie to coś innego. Moja
ciekawość więc wzrosła. Mówię sobie dobra, niech będzie. Nawet
jeśli to ewangelia w jego wykonaniu, przeczytać trzeba.
Już
w pierwszym zdaniu uśmiechnąłem się do komputera szeroko a to
dlatego, że częściowo przypomniała mi się moja książka, dzięki
której również debiutowałem parę lat temu „Bo moje siostry”.
Więc duży plus. I wielka chęć na więcej.
Czytam.
Ze
strony na stronę robi się coraz ciekawiej. Książka jest dojrzała,
bardzo dobrze napisana i czyta się ją, jak inne pozycje pisarza,
jednym tchem.
Wielkim
walorem książki jest
jej okładka. Jak dla mnie po prostu bombowa. Facet który ją zrobił
zasłużył sobie na ukłony i brawa. Okładka przykuwa wzrok i
sprawia, że czytelnikowi leci ślina na samą myśl, jaka może być
zawartość książki.
Oczywiście
zdarzało się, że okładka książki była sympatyczna a sama
zawartość powieści wiała nudą. Tutaj mamy spotkanie z yin i
yang: okładka odpowiada zawartości i obie doskonale się rozumieją
i wypełniają.
Chyba
jedynym minusem tej książki (pozytywnym) jest to, że kiedy zacznie
czytelnik czytać, nie potrafi się od niej oderwać.
Co
mnie bardzo dziwi,
to to, że tacy dobrzy autorzy jak Brzostowski, nie zyskują szturmem
rynku wydawniczego. Jego pisanie jest świeże i lekkie, wyraźnie
widać że sam autor posiada świetny talent i rękę do pisania, jak
również ma bardzo bystre oko, pozwalające mu obserwować świat i
ludzi w tak ciekawy sposób, aby później doskonale przelać pewne
ich zachowania na papier. Brzostowski podchodzi w swoich książkach
do świata z dystansem i serwuje nam porcję humoru, do którego ma
wielki talent.
W
książce bardzo
wyraźny jest wyjątkowy styl autora. Czytając ją czuję się
jakbym był z nim na piwie i sam brał udział w wydarzeniach. Jest
to kawał dobrej literatury w męskim wydaniu i może dlatego polecam
nie tylko płci męskiej, ale przede wszystkim kobietom, aby mogły
spojrzeć na świat oczami faceta i dobrze się czasem zaśmiać.
Kiedy
ostatnio czytałem jedną książkę Grocholi,
pisaną okiem faceta, trzeba powiedzieć że choć była bardzo
dobra, to jednak wyczuwało się, że pisała kobieta. A dlaczego? Bo
czasem zabrakło tego wyrazistego, soczystego języka a to przecież
w męskim świecie jest na porządku dziennym (w moim w każdym razie
na pewno tak jest). Jeśli Grochola serwuje nam świetnie usmażonego
kotleta, to Brzostowski serwuje nam wielgaśne golonko na piwie.
Tę
książkę można porównać również do pączka z pysznym
nadzieniem różanym. Wyobraź sobie, że jesteś gruby jak beczka i
mówisz sobie, zjem tylko kawałek. Ale nie udaje ci się, odgryzasz
kolejny kęs, aż wreszcie dziwisz się, że pączka gdzieś wcięło.
Od książki nie sposób się oderwać i jak z pączkiem, dziwimy
się, że to już koniec, bo przecież chcemy więcej. Nie pozostaje
nic innego niż czekać na kolejną pozycję Brzostowskiego.
Nie
rozpisywałem się o samym przebiegu opisanej historii, bo nie
chciałem zdradzać jej zawartości. Książka
jest warta przeczytania!
Marcin,
PKP
(zrozumieją ci co przeczytają).
Andrzej
F. Paczkowski
czwartek, 22 maja 2014
Ta głupia - Premiera mojej nowej książki
O książce:
W domu Maryśka jest wykorzystywana do każdej pracy. Rodzice piją a starszy brat nawet nie kiwnie palcem, żeby jej pomóc. Musi się uczyć i dodatkowo opiekować młodszą siostrą. Każdego dnia wódka pojawia się na stole. Wieczorami odwiedza ich ciocia Róża, która dotrzymuje rodzicom kroku.
W domu obok mieszka Irenka, koleżanka Marysi, dzięki której dziewczyna poznaje świat literatury. Irena pochodzi z bogatej rodziny. Choć bardzo się lubią, różnią się od siebie i każdą czeka inny los.
Z drugiej strony domu mieszka sąsiadka pani Werka, wraz ze swym niepełnosprawnym synem Waldusiem. Pani Werka toczy wojnę z matką Maryśki a jednocześnie sama przeżywa swoje problemy.
Maryśka zakochuje się do chłopaka z klasy i dzięki niemu jej życie zaczyna się zmieniać.
W pewnym momencie rodzice wpadną na pomysł otwarcia baru. Wtedy dopiero wszystko ulegnie zmianie i dojdzie do nieoczekiwanej sytuacji, dzięki której dziewczyna odnajdzie swoją babcię i dowie się o problemach, jakie ją poróżniły z matką.
Czy Marysi uda się przetrwać, nawet wtedy kiedy przyjdzie jej odejść z domu? Czy jej matka już nigdy się nie zmieni? Jaki los ją czeka i czy ktoś pokocha kiedyś głupią dziewczynę ze wsi?
Mam nadzieję, że książka się spodoba.
niedziela, 11 maja 2014
Ruth - Elizabeth Gaskell - płacząca i naiwna
Ruth
kupiłem z paru powodów. Po pierwsze chciałem przeczytać coś od
E.Gaskell, ponieważ
jeszcze nie miałem z nią do czynienia. Po drugie chciałem zobaczyć
jak pisała osoba, która znała mojego boga świata literatury
Charlotte Bronte. Po trzecie lubię tamte czasy, więc literatura ta
w każdej postaci mi odpowiada.
Z książki: Ruth
Hilton, to młoda dziewczyna, sierota, która zarabia na swe
utrzymanie jako szwaczka. Kiedy traci posadę i dach nad głową,
oczarowany jej urodą i skromnością dżentelmen, proponuje
dziewczynie schronienie i pociechę. Szczęście nie trwa długo,
zdruzgotana i zhańbiona Ruth otrzymuje jednak szansę na nowe życie
pośród ludzi, którzy ofiarują jej miłość i szacunek. Kiedy
Bellingham ponownie wkroczy w życie Ruth, dziewczyna zmuszona będzie
dokonać niemożliwego wyboru pomiędzy akceptacją ze strony ogółu
a osobistą dumą.
Już od
początku się zdziwiłem. Dlaczego? Bo jakoś słabo i dziwnie.
Czytałem dalej i...
nudno. Po prostu nudno. Brnąłem dalej i... coraz ciężej się
czytało, bo było za bardzo naiwnie. Czy autorka była równie
naiwna jak opisana bohaterka? Pewnie tak, biorąc pod uwagę tamte
czasy.
Dobrnąłem
jakoś do połowy. Idę dalej. Przebijam się przez książkę jakbym
się chciał przedostać do Śpiącej Królewny. Powoli nie daję
rady. Czytam z ciekawości opinie ludzi na necie. Wyłącznie kobiece
recenzje. Że książka piękna, że tamta bardzo płakała. A tamta
jej nigdy nie zapomni. Że od pewnego momentu akcja przyspiesza –
jeżeli tak to nie zauważyłem, bo ta książka jest tak senna, że
nie przyspiesza w niej nic. Chyba że bicie serca wkurzonego
czytelnika, że jeszcze tyle stron przed nim do końca powieści.
Zgadzam
się z czytelniczkami, że postać głównej bohaterki jest po prostu
koszmarna. Dziewczyny tak naiwnej i tak potulnie wkurzającej dawno,
może nawet nigdy (oj przepraszam, pojawia się taka w „50 twarzy
Greya” ta co się na każdej stronie zawstydza i czerwieni, aż
czytelnikowi piana zaczyna się toczyć) nie spotkałem.
Moim
problemem chyba było ciągłe porównywanie Gaskell do Bronte.
Bronte to Szatan i Bóg w
jednym, w jednej ludzkiej skórze. Kiedy ją czytam nie mogę
uwierzyć, że ktoś taki jak ona chodził po tej ziemi. Istota boska
ukryta w szacie uszytej z ludzkiej skóry. Ale pani Gaskell się do
niej (przynajmniej w tej książce) nie umywa i nawet nie byłaby
godna do tego, żeby Bronte po niej chodziła. Po prostu spodziewałem
się czegoś wielkiego. Dostałem naiwną księgę, w której cytaty
z Biblii przeplatają się z głupotą ludzką i naiwnością,
płaczliwością i nieustannym pochylaniem głowy bohaterki. Może to
odpowiada płci pięknej. Mnie nie.
Książka z
powodzeniem mogłaby się nazywać „Morze wylanych łez” bądź
też „Naiwna i prawa” albo też „Płacząca, pochylona panna”.
Nie wiem, tytułów byłoby sporo.
Czytałem ją
długi miesiąc, bo nie dawałem rady.
A
jednak... może właśnie
z powodu tych minusów warto pomęczyć się nad tą książką. Jest
inna, jest denerwująca i płytka czasami. Ale ma w sobie zalążek
czegoś dawnego. Czasu utraconego. Świata, który dawno umarł, ale
jego pewne cechy nadal są wśród nas obecne, jak np. obłuda i
zdolność do wytykania wad i błędów drugiego człowieka.
Stawianie siebie w lepszym świetle.
Nie
przeczytam za szybko kolejnej książki tej Pani, ale... może jeśli
odpocznę, może...
Dzięki
tej książce dostrzegłem jedną pozytywną dla mnie rzecz, choć i
ona ma swoje minusy, a to taką że w ciągu dwustu lat kobietom po
prostu wyrosły jaja i nie zachowują się dzisiaj jak słodka Ruth.
Potrafią stać za swoim i iść do przodu, potrafią też nie dać
się i bronić ze wszech sił, co jest bardzo ważne. Trzeba bronić
siebie i swojej prawdy. Swojego życia i prawa do życia według
siebie. Swej dumy i godności.
Gdyby Ruth
stanęła przede mną najpierw musiałbym jej porządnie przyp...
dopiero potem moglibyśmy rozmawiać.
Książka
bardzo ckliwa. Chyba się dzisiaj upiję z radości, że już ją mam
za sobą...
środa, 16 kwietnia 2014
Grzechy ojców - Susan Howatch
Grzechy ojców to kontynuacja wspaniałej sagi Bogaci są różni. Kiedy ojcowie popełniają błędy, ich synowie muszą za nie srogo płacić. Nawet jeśli ojcowie odchodzą w cień, to na synach pozostaje dokończenie dzieła. Kiedyś ktoś musi się zemścić za wyrządzone zło. Pieniądze rządzą życiem, bogaci są tak różni ale jednak tak bardzo do siebie podobni. Ludzie żyją za fasadami, zasłonami, które nie ukazują ich prawdziwych twarzy. Wszyscy skrywają tajemnice a jeśli już jakaś wychodzi na jaw, okazuje się to tragiczne w skutkach.
Wspaniale opisane losy bogatych ludzi, dla których władza oznacza wszystko, liczą się tylko najlepsze rodziny i wielkie bogactwo. Władza. Ameryka widziana okiem ludzi wyższych sfer, gdzie tło tworzy jeden z największych banków tamtej doby.
Od powieści nie można się oderwać i jakkolwiek czekają nas 684 strony, to i tak wydaje się to za mało. Susan Howatch to mistrzyni swojego gatunku, jeszcze nigdy żadna saga rodzinna nie wciągała mnie tak, jak sagi tej autorki. Wyszukany język, wspaniały styl, idealne rozgrywanie napięcia i wzbudzanie w czytelniku ciekawości. Tajemnice, kłótnie, sprzeczności, rasowe poglądy, pieniądze, luksus, kochanki i zdrady aż po dogłębne niszczenie czlowieka z samej tylko chęci zemsty. Książka nie ma sobie równych!
Wspaniale opisane losy bogatych ludzi, dla których władza oznacza wszystko, liczą się tylko najlepsze rodziny i wielkie bogactwo. Władza. Ameryka widziana okiem ludzi wyższych sfer, gdzie tło tworzy jeden z największych banków tamtej doby.
Od powieści nie można się oderwać i jakkolwiek czekają nas 684 strony, to i tak wydaje się to za mało. Susan Howatch to mistrzyni swojego gatunku, jeszcze nigdy żadna saga rodzinna nie wciągała mnie tak, jak sagi tej autorki. Wyszukany język, wspaniały styl, idealne rozgrywanie napięcia i wzbudzanie w czytelniku ciekawości. Tajemnice, kłótnie, sprzeczności, rasowe poglądy, pieniądze, luksus, kochanki i zdrady aż po dogłębne niszczenie czlowieka z samej tylko chęci zemsty. Książka nie ma sobie równych!